niedziela, 28 października 2018

(303) Jeźdźcy, Jilly Cooper

Jake Lovell i Rupert Campbell-Black się nienawidzą. Wzajemnie podbierają sobie konie, wypijają litry alkoholu na kolejnych konkursach jeździeckich w kolejnych stolicach Europy, a ich konflikt wybucha z całą siłą podczas olimpiady w Los Angeles. Skutki tego zdarzenia są przerażające.

Tytuł oryginału: Riders 
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Rok wydania: 17.09.2018
Liczba stron: 852
Literatura obyczajowa

W pierwszym odruchu stwierdziłam, że książka wygląda na dziwną. Wszystko to, dzięki tej okładce, która umówmy się- nie jest zbyt "wyjściowa". Jednak opis jako tako mnie przekonał, a później i treść. Dziś zapraszam Was na recenzję książki, przy której spędziłam ostatnie kilka wieczorów, a także wokół której wciąż błądziły moje myśli.

Jake Lovell to przystojny mężczyzna, w którego żyłach płynie cygańska krew. Ciemnowłosy i ciemnooki przyciąga sporo damskich oczu. W tym i oczy Tory Maxwell, która się w nim całkowicie zakochuje. Jest to bohater, którego podziwiam ze względu na to, jaki stosunek ma do zwierząt oraz jak potrafi okiełznać najbardziej niegrzecznego rumaka. Jest to jeden z niewielu mężczyzn, który wzbudził moją sympatię, choć w pewnym momencie mi naprawdę podpadł.

Na samą myśl o Rupercie Campbell-Black'u trafia mnie szlag i ciśnienie mi się podnosi. Jest to arogancki mężczyzna, który musi mieć to, czego tylko zapragnie. Nie przyjmuje odmowy. Znęca się fizycznie nad swoimi końmi, a także psychicznie nad pracownikami oraz nad swoją własną żoną. Jedyną osobą, jakiej nie tyka jest... on sam. Tylko do siebie ma szacunek i tylko siebie traktuje dobrze. No, ten bohater zdecydowanie trafił na moją czarną listę.

Jeśli chodzi o wcześniej wspomnianą Tory, to jest to kobieta urocza, miła, a jednocześnie tak niedoceniana przez wszystkich...  Tutaj już mamy przedstawiony problem braku akceptacji ze strony bliskich oraz znajomych ze względu na swoją tuszę. Czy to naprawdę ma aż taki wpływ na to, jaki człowiek jest w środku? Nie wydaje mi się.

Helen, to kobieta, która TAK BARDZO DZIAŁAŁA MI NA NERWY. Nie dość, że była taka sztywna, nijaka i świętoszkowata, to na dodatek nie rozumiała kompletnie pasji swojego męża. To znaczy okej, jej mąż był nieprzyjaznym bucem, ale wiadomym jest, że kiedy człowiek ma jakąś pasję, to poświęci jej większość swojego czasu. Ta bohaterka kompletnie tego nie rozumiała. Jestem na nie, jeśli o nią chodzi.

Książka ma ponad osiemset stron (!!!), przez co czytałam ją prawie dwa tygodnie. Nie mogłam niestety poświęcić się lekturze w stu procentach, ale przez ostatnie trzy lub cztery dni spędzałam z nią każdy wieczór. Myślałam, że będzie to książka, której akcja kręci się tylko i wyłącznie wokół relacji bohaterów oraz ich romansów. Byłam nastawiona na dość zwykłą opowieść o złamanych serduszkach, zdradach i wielkich miłościach. Jednak to, co dostałam całkowicie mnie zszokowało.

Jest to historia nie tylko o miłości, ale również o pasji jaką jest jeździectwo. Co prawda, na pierwszy plan jednak wybijają się te wszystkie romantyczne sprawy, ale wątek pracy przy koniach jest naprawdę dobrze rozbudowany. Nigdy nie interesowałam się tym tematem, ale powieść Jilly Cooper ukazała mi świat jeźdźców od tej drugiej strony, czyli od strony ich samych. To, co tu przeczytałam było jednocześnie fascynujące, a także przerażające. Autorka ma również bardzo przyjemny styl pisania, który sprawia, że książkę mimo wszystko czyta się dosyć szybko.

Myślę, że będzie to idealna książka dla miłośników koni, ale także dla miłośników dobrych romansów, które mają w sobie coś jeszcze. Ja jestem zachwycona tą pozycją i mam ogromną ochotę na poznanie pozostałych powieści tej autorki.


Za możliwość przeczytania bardzo dziękuję wydawnictwu Zysk i S-ka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz